niedziela, 25 listopada 2012

Rozdział II


                Chłopak dziwnie zareagował jak przyszłam. Mam nadzieję, że to nie moja wina. Jego rodzice zaprosili mnie do jadalni, gdzie mieliśmy porozmawiać o naszej współpracy. Przyleciałam do USA dwa dni temu i od razu zabrałam się za szukanie pracy, okazało się, że rodzina dwie przecznice dalej poszukuje opiekunki dla dzieci. Nie spodziewałam się, że mnie przyjmą do pracy, ale tak się stało.
                - Rose, Ethan zejdzie proszę na dół i zabierzcie Lillith! – zaczął krzyczeć mężczyzna.
                - Więc pochodzisz z Polski? – zapytała się mnie drobna szatynka o zielonych oczach.
                - Można tak powiedzieć – uśmiechnęłam się. – Tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia skąd jestem. W wieku ośmiu lat zostałam przygarnięta przez rodzinę z Polski, ale mieszkaliśmy parę lat w Anglii, żebym miała czas nauczyć się języka polskiego, a później wróciłam razem z nimi do Polski…
                - Skomplikowane… - powiedziała z uśmiechem. – Teraz na stałe będziecie mieszkać w USA?
                - Mam nadzieję…
                Do jadalni wpadła dziewczynka, która wyglądała na jakieś osiem lat. Miała urodę jakiejś kombinatorki. Czarne oczy, które przyglądały mi się oraz długie, proste również czarne włosy. Kiedy skończyła mi się przyglądać usiadła na krześle, sięgając po owoc z koszyka. Zaraz po niej do pomieszczenia wszedł chłopak z dzieckiem na rękach. Był podobny do dziewczyny, ale nie miał urody kombinatora, a raczej uroczego chłopczyka. Spojrzałam w jego oczy, które wydawały się być bardzo smutne. Mam nadzieję, że uda mi się to zmienić. Przeniosłam wzrok na najmniejszą z rodziny. Była taka śliczna i oczywiście również miała czarne oczy, wszystkie dzieci je mają najwidoczniej po ojcu.
                - Jesse poznaj nasze pociechy – odezwał się  mężczyzna. – Najmłodsza to Lillith, nie ma z nią żadnych problemów. Wystarczy, że ją nakarmisz, przewiniesz i dasz jej ulubionego misia – pocałował dziewczynkę w główkę. – To jest Rose – stanął za kombinatorką. – Z nią jest już więcej problemu…
                - Tato! – dziewczyna przewróciła oczami.
                - Mówię tylko, że należy trzy razy w tygodniu zawieźć cię na trening, ale chyba damy szansę James’owi się wykazać… - spojrzał na żonę, która pokiwała głową. – No, a to jest Ethan.
                Chłopak się do mnie uśmiechnął. Zastanawiało mnie, co go musi tak smucić.
                - No i ostatni członek naszej rodziny to James – odezwała się kobieta. – Miałaś okazję go zobaczyć w akcji – uśmiechnęła. – Na szczęście nim nie musisz się opiekować, ale postaraj się, żeby dotrzymywał swoich obowiązków. Na całe szczęście wyratowałaś nas, ponieważ to on miał się już przez weekend zająć dziećmi.
                - Mam rozumieć, że lepiej jego z nimi nie zostawiać? – uśmiechnęłam się.
                - Nie chodzi o to. On sam jakoś nie przepada zostawać sam na sam z rodzeństwem. Rozumiesz, dla niego liczą się jak na razie koledzy… Z czasem wyrośnie. – kobieta spojrzała na zegarek. – My musimy już jechać, jeżeli miałabyś jakieś problemy dzwoń, ale myślę, że nic takiego nie będzie. Bawcie się dobrze, wrócimy w poniedziałek.
                Rodzice pożegnali się z dziećmi i wyszli z mieszkania. Nim zdążyłam zadać pytanie dzieciakom, one się zmyły. Tylko na blacie została karteczka z dziecięcym pismem: „ Na obiad chcę frytki! Rose.”. No tak, widzę, że dziewczyna ma wymagania. Rozejrzałam się po kuchni, była ona tak pięknie urządzona. Jak w tych wszystkich filmach…
                Podeszłam do zamrażalnika i wyciągnęłam z nich paczkę frytek. Pięknie i jak ja je mam zrobić?
                - Pomóc ci w czymś? – koło mnie zjawił się Ethan.
                - Myślałam, że sobie poszedłeś…
                - Poszedłem tylko odnieść Lillith – uśmiechnął się. –Frytki robisz? Niech zgadnę, Rose sobie je zażyczyła?
                - Najwidoczniej znasz ją na wylot.
                - Jest moją bliźniaczką, więc tak, znam ją na wylot. Nie musisz robić wszystkiego, co ona chce. W ten sposób zacznie wykorzystywać cię.
                - Lepiej wolę nie podpaść waszym rodzicom. Ta praca jest dla mnie ważna.
                - Nie martw się. Rose nie jest taka zła. Nigdy nie naskarżyła rodzicom, tylko jak ktoś jej podpadnie to się wkurza na cały świat – uniosłam brwi. – Potrafisz zrobić naleśniki?
                - Jasne.
                - No to zróbmy je, a nie przejmuj się moją siostrą.

***
                Wspaniale, nie ma to jak zapomnieć forsy na paliwo! Przeszedłem z 4 mile, ciągnąc za sobą motor. Wszystko mnie bolało i byłem głodny jak wilk. Odstawiłem pojazd do garażu rodziców. Trzeba korzystać, kiedy ich nie ma, bo w innym razie musiałbym lecieć do szopy. Do domu wszedłem przez drzwi z garażu. Poczułem piękny zapach naleśników i od razu ruszyłem do kuchni. Zastałem tam Ethana, który cały czas się śmiał oraz nową gosposię, której nie przeszkadzała obecność mojego brata.
                - Chciałam frytki – no i brakowało mi jeszcze Rose.
                Spojrzałem na narzekającą dziewczynę. Ciekawe czy nadejdzie dzień, w którym podziękuje za coś. Usiadłem przy stole i sięgnąłem po talerz.
                - Cześć – przywitała się dziewczyna.
                - Cześć – nie podnosząc wzroku, fuknąłem.
                - Nie znamy się, jestem Jessi.
                - James.
                Złapałem kilka naleśników i poszedłem na górę. Nie miałem ochoty na jakieś nudne towarzystwo. Na początku myślałem, że ją znam, że to może być Victoria, ale tamta była szalona, a ta dziewczyna? Typowa kujonka. Włączyłem laptopa i wszedłem na tajną stronę agencji. Oczywiście, moi kumple już dostali swoje pierwsze misje tylko nie ja. Przecież jestem lepszy od nich wszystkich.
                - Co robisz?
                Odwróciłem się i spojrzałem na Rose. Ona chyba nigdy nie zrozumie znaczenie prywatności.
                - Przeglądam internet – szybko włączyłem twittera.
                - Nie wierzę… - uniosła lewą brew do góry. – Dlaczego jesteś na stronie, na której nie masz konta? Sprawdzałeś stronę agencji… Dobrze wiesz, że gdy mamy obcego w domu to mamy zakaz wchodzenia na tę stronę.
                - Proszę cię, Rose. Jesse jest za głupia, żeby cokolwiek wyczaić. Nie martwi cię to, że siedzi ona w jadalni, gdzie za obrazami jest pochowana broń oraz monitory? Jestem u siebie w pokoju i nie masz się, o co martwić. Ona zapewne nie zna się kompletnie na komputerach.
                - Masz rację, tylko Dylan jest znawcą komputerów…
                - Cholera! – spojrzałem na nią z przerażeniem. – Obiecałem Dylanowi, że przyjadę do agencji, żeby mu pomóc przenieść sprzęt.
                - No to masz pecha braciszku.

***
                Ostatnia rzecz na dzisiaj została wykonana, teraz mogę wrócić do domu. Z uśmiechem na twarzy wyszłam z pokoju Lillith, ale niestety tuż przy drzwiach wpadł na mnie James.
                - Sorry! – powiedział w pośpiechu. – Muszę gdzieś iść, więc zajmij się dzieciakami.
                Nim zdążyłam coś powiedzieć, ten znikł mi z pola widzenia. Miałam już wejść do garażu, żeby z chłopakiem pogadać, ale przy drzwiach czekał na mnie Ethan. Widząc mnie uśmiechnął się.
                - Jesse, możesz mi pomóc z matematyką?
                - Jasne tylko jak pogadam z twoim bratem.
                - Nie ma potrzeby, a raczej już nie zdążysz, bo…- w tej chwili się zawiesił.
                - Bo…?
                - Pojechał on już do…
                - Ethan, co się dzieje, gdzie jest twój brat?
                Ruszył ramionami i ze spuszczoną głową poszedł do salonu. No pięknie, chyba musiałam zacząć go przyciskać.

***
                Mam nadzieję, że Ethan potrafi dotrzymywać tajemnicy, bo w innym razie się źle skończy. Szybko wpisałem hasło do tajnego garażu moich rodziców. Kiedy jedna ze ścian garażu uniosła się zobaczyłem srebrne Porsche 911. Cacko! Rozejrzałem się, czy przypadkiem Jesse nie weszła do garażu. Kiedy wszystko było dobrze, wsiadłem do bryki i na GPS wpisałem adres agencji. Załączyłem silnik i jak najciszej wyjechałem z garażu. Liczyło się to, żeby nikt nie zauważył, że taka bryka wyjeżdża spod naszego domu. Sięgnąłem jeszcze po komórkę i wybrałem numer do Dylana.
                - James! – nawet nie zdążyłem się przywitać, a ten już na mnie krzyczy.- Miałeś tutaj być godzinę temu.
                - Wybacz stary zapomniałem, już do ciebie jadę.
                - Masz szczęście, że twoi rodzice są szanowanymi agentami, bo w innym razie skopałbym ci tyłek.
                - Stary, ty siedzisz tylko przy komputerach, więc wątpię żebyś dał mi radę.
                Dylan się rozłączył. Był on moim kumplem od zawsze, chociaż jest starszy ode mnie o osiem lat to łączy nas ogromna przyjaźń. W agencji jest odkąd pamiętam, podobno został porzucony w wieku dziewięciu lat w miejscu, gdzie odbywała się misja. Zauważył go Mick, ojciec Victorii. Chłopak mu bardzo zaimponował swoją wiedzą i tak przygarnął go do zespołu. Można powiedzieć, że był asystentem pana Jeffersona. Po jego śmierci to on objął rolę głównego informatyka, mając zaledwie szesnaście lat.
                Podjechałem pod kawiarenkę, która jest wejściem do bazy. Wszedłem do środka i zobaczyłem zamiatającego Waltera. Ciekawy jestem, co tym razem przeskrobał, że dyrekcja zesłała go tutaj.
                - Stary, ty serio myślisz, że nie dałbym ci rady?
                Odwróciłem się i zobaczyłem Dylana. Wysoki szatyn o małych, niebieskich oczach i jak płeć przeciwna mówi: słodkim uśmieszku. Nie wygląda jak komputerowiec, raczej jego podwładni tak wyglądają.
                Uśmiechnąłem się i wszedłem do kuchni, skąd jest wejście do agencji. Ze schowka na środki czyszczące zjechaliśmy windą 3 piętra niżej. Ośrodek był ogromny i liczył wielu pracowników. Najczęściej spotyka się tutaj kolesi w białych fartuszkach, którzy zawsze przypominają mi lekarzy, ale raczej są badaczami oraz ludzi w czarnych kombinezonach, znanych jako tajnych agentów, zdarza się czasem, że spotka się kogoś w kraciastej koszuli i czarnymi okularami, to są typowi informatycy i geniusze matematyczny – raczej dla mnie nimi są.
                - Co trzeba przenieś? – zapytałem Dylana.
                - Posłuchaj, nie wiem czy słyszałeś kiedyś o Projekcie „181296” ? – pokiwałem twierdząco głową, kiedyś obiło mi się o uszy. – Były z nim wielkie plany, był w stanie powstrzymać największych hakerów świata, ale niestety, nikt poza nim nie potrafił go uruchomić.
                - Planujecie to wyrzucić?
                - Oczywiście, że nie. Planujemy go przenieść do starej pracowni Jeffersonów. Po dziesięciu latach walki z tym programem postanowiłem zakończyć z nim, a cały czas nam zajmuje miejsce w pokoju numer 321. Chyba powinien wrócić do miejsca, gdzie został stworzony.
                Poklepał mnie po ramieniu i minął mnie. Nie wiem, czy się cieszyć, czy nie, ale nareszcie zobaczę słynne biuro Jeffersonów. Nigdy tam nie byłem, ale tutaj, wśród młodzieży jest to największe marzenie, lecz po śmierci jednych z najlepszych agentów zamknięto pracownię i zabroniono tam wchodzić.
                - James czekasz na jakieś zaproszenie?! – usłyszałem Dylana.
                Uśmiechnąłem się pod nosem i pobiegłem do pokoju numer 321.

sobota, 17 listopada 2012

Rozdział I


                Stałam przed wielkim lustrem. Miałam na sobie piękną, długą zieloną suknię bez ramiączek. Na szyi wisiał krzyżyk, który ze mną jest odkąd pamiętam, czyli od jakiś dziesięciu lat, bo tylko tyle pamiętam. Ciemne włosy miałam spięte w koka z tyłu, zielone oczy zostały podkreślone ciemnozielonym cieniem oraz tuszem do rzęs, a usta tylko podkreślone błyszczykiem. To dzisiaj jest mój wielki dzień, po raz pierwszy zostałam zaproszona na studniówkę. Cieszę się jak nigdy, ponieważ moja powinna być za rok, ale niestety wyjeżdżam z rodzicami do USA, to tam dostali wyjątkową ofertę pracy.
                - Pokaż no mi się.
                Do pokoju weszła Agata, która parę lat temu znalazła mnie i postanowiła się mną zaopiekować, podobno dzięki mi udało się jej z Aleksym. Bała się, że będzie musiała się z nim rozejść, ponieważ nie może mieć dzieci, a ja jej spadłam z nieba. Od siedmiu lat są moimi prawnymi rodzicami.
                Spojrzałam na moją przyszywaną mamę. Była ona niską blondynką o wielkich niebieskich oczach. Na jej twarzy zawsze pojawiał się uśmiech.
                - Będziesz najpiękniejszą dziewczyną na sali.
                - Mamo! – przewróciłam oczami. – Jest dużo więcej pięknych dziewczyn… Zastanawiam się jak Ignacy mógł mnie na to zaprosić…
                - To jest proste – zaczęła mówić, poprawiając coś na mojej głowie. – Jesteście przyjaciółmi, a po drugie mało która chciałaby się z nim umówić…
                - Mamo! – spojrzałam na nią karcącym wzrokiem, ale gdy sobie wyobraziłam Ignacego uśmiechnęłam się pod nosem. – To nie jego wina, że ma odrobinę zadarty nos, krzywe zęby i trochę pryszczy na twarzy… Nie liczy się uroda, ale osobowość!
                - Wiem, że łączy was miłość do technologii, ale czy związałabyś się z nim?
                Tym pytaniem mnie dobiła. Odwróciłam się na piętach i zarzuciłam jej ramiona na barki.
                - Mamo, marzę o tym, żeby spotkać kiedyś bratnią duszę, ale nie chcę niszczyć naszej przyjaźni. – pocałowałam ją w policzek. – I nie chcę robić mu żadnej nadziei, przecież za parę miesięcy wyjeżdżamy. Może tam znajdę kogoś kto kocha komputery tak jak ja albo też znajdę osobę, która będzie próbowała mnie zarazić swoim hobby.
                Usłyszałam pukanie do drzwi. Ignacy chyba nigdy się już nie przekona do dzwonków i na dodatek to moja wina. Kiedy miałam dwanaście lat nudziło mi się i dzwonek podłączyłam do wysokiego napięcia, no i Biedaka poraził prąd. Na całe szczęście nigdy się nie dowiedział, że to była moja wina, bo z przyjaźni byłyby nici.
                Otworzyłam drzwi i ujrzałam typowego kujona w garniturku. Uśmiechnęłam się do niego, kiedy widziałam jego minę. Zaprosiłam go do środka i kazałam mu zaczekać. Szybko pobiegłam do kuchni i z szafki wyciągnęłam moje czarne szpileczki. No i teraz wszystko było idealne.
                - Kochani, zdjęcie! – zawołała nas mama.
                Razem z Ignacym stanęłam przy drzwiach. Przytuliłam się do niego i uśmiechnęłam. Nigdy mnie on nie odstraszał urodą. Było mi go też żal z powodu tego, że inni traktują go jak jakąś zarazę, ale ja w nim widziałam coś. Wiedziałam, że kiedyś nadejdzie taki dzień, iż to innym gęba opadnie na jego widok.
                Na podjeździe czekał na nas jego stary maluch. Pamiętam jak dwa lata temu go kupił i razem majsterkowaliśmy przy nim, to były czasy…
                - Cieszę się, że zgodziłaś się ze mną iść. – odezwał się gdy zapiął pasy. – Nie spodziewałem się nigdy, że będę się przyjaźnić z tak piękną dziewczyną.
                - Ja za to nie spodziewałam się, że będę się przyjaźnić z tak wspaniałym człowiekiem, który za sto dni pisze maturę! – dałam mu sójkę w bok.
                - Ała! – rozmasował swoje ramię. – To bolało! Dlaczego zawsze w to ramię musisz walić?
                - Ostatni raz! Przyrzekam! – prawą dłoń położyłam na sercu i dwa palce lewej ręki podniosłam na górę.
                - 345 raz! – zapalił silnik. – Dziecko drogie, dlaczego ja się z tobą przyjaźnię?
                - Bo mam tak samo zrytą psychę jak ty!
                Przytuliłam się do przyjaciela. Nie wiem, dlaczego, ale on jakoś mnie wypełniał, czułam się obok niego bezpiecznie. Wiem, że jest w stanie mnie ochronić i za to go kocham.

Pięć miesięcy później…
                Czerwiec, koniec szkoły, tak długo na niego czekałam, a teraz dla mnie nic nie znaczy. Znowu siedzę na ławeczce na cmentarzu. Było pochmurno i wyglądało jak miałoby się zaraz rozpadać. Czułam w moim sercu znowu pustkę, miałam wrażenie, że już coś takiego przeżyłam. Popatrzyłam na marmurowy nagrobek, gdzie zostało wyryte nazwisko mojego przyjaciela: Ignacy Tomczyk, urodzony 13 sierpnia 1993, zmarł 12 kwietnia 2012 r. Na samym dole zostało wyryte epitafium: „ Tutaj leży chłopak, który nie pozwolił aby rak go pokonał”
                Ignacy był od dwóch lat chory na raka. Zabronił swoim rodzicom, żeby mi o tym mówić. Zrezygnował z chemioterapii, żeby korzystać z życia. Dobrze wiedział, że i tak tego nie przeżyje. Dowiedziałam się o raku na studniówce, kiedy upadł podczas naszego tańca. Nie myślałam, że od tamtej pory zostanie mi tak mało czasu, żeby z nim być. Byłam w szpitalu, kiedy umierał. Pamiętam jego ostatnie słowa: „ Jessi, pamiętaj, że Cię kocham i że zawsze będę nad Tobą czuwał, jak taki aniołek. Bądź szczęśliwa!” – Tamte słowa coś we mnie wtedy ruszyły, tak jakbym je już gdzieś słyszała.
                - Jessi, musimy jechać. – odezwała się Agata, która stała tuż za mną.
                - Wiem, ja tylko przyszłam się pożegnać z Ignacym… - położyłam dłoń na nagrobku. – Ja Ciebie też kocham… Żegnaj.
                Spojrzałam na mamę. Miała zatroskaną minę, no cóż, od dwóch miesięcy byłam żywym trupem. Zaczynamy nowe życie, więc muszę zapomnieć… Zapomnieć o tym, że go już nigdy nie zapomnę. Nabrałam głębokiego wdechu i przytuliłam się do Agaty. Kończę się z moim użalaniem, nic i nikt nie zmieni już przeszłości, ale  ja wciąż mogę zmienić przyszłość.

***

                - Co? Znowu wyjeżdżacie? – patrzyłem na rodziców, mając nadzieję, że żartują ze mnie. – Dobrze wiecie, że zamierzam iść w weekend do kina z przyjaciółmi!
                - James dobrze znasz zasady – ojciec zaczął wyciągać sprzęt. – Przenieśliśmy cię do publicznej pod warunkiem, że będziesz opiekować się młodszym rodzeństwem.
                - Pięknie – zarzuciłem głową do tyłu. – Dwa dni z koszmarnym rodzeństwem. Zapowiada się wspaniały weekend.
                - Kiedyś zrozumiesz jak zostaniesz ojcem…
                - Właśnie jak zostanę.
                Rzuciłem piłeczką do tenisa w ścianę. Miałem to gdzieś, że rodzice zaczęli na mnie wrzeszczeć za dziurę w ścianie. Pobiegłem do swojego pokoju, mijając na schodach Ethan’a, mojego młodszego brata, jednego z bliźniaków. Jego mi tutaj zawsze było najbardziej żal. Nikt na niego nigdy nie zwraca uwagi, chociaż mu na tym zależy. Zawsze jest Rose, jego siostra bliźniaczka, która uprawia hokej, Lillith, najmłodsza z nas wszystkich, ma dopiero roczek i ja, uparty i wkurzający syn. Lecz on? Nie ma się czym pochwalić. Jest grzecznym chłopcem, nie sprawiającym kłopotów. Bardzo mi on kogoś przypomina…
                - Miałeś podobno iść do swojego pokoju. – w drzwiach do swojego pokoju stanęła Rose, na twarzy miała już uśmiech jakby coś kombinowała.
                - Zamknij się.
                Przewróciłem oczami i wszedłem do pokoju. Był on pełny pucharów, chociaż do szkoły publicznej chodzę dopiero pięć lat. Nie potrafiłem się połapać w szkole dla agentów, więc poprosiłem rodziców o przeniesienie do szkoły publicznej, nie było łatwo, ale udało mi się ich przekonać pod warunkiem, że będę się zajmował rodzeństwem, kiedy będą na misji oraz, iż nie będę zaniedbywał treningów.
                Usłyszałem pukanie do drzwi. W tak charakterystyczny sposób puka tylko moja mama. Odwróciłem się na pięcie i otworzyłem drzwi.
                - James, wiem, że chciałeś wyjść w ten weekend do kina i cię rozumiem, ale my nie jesteśmy zwyczajnymi ludźmi…
                - I to chyba czasem jest najgorsze.
                - Masz rację, to jest najgorsze, ale nie zmienisz przeznaczenia – położyła mi dłoń na policzku i spojrzała mi głęboko w oczy. – Czasem chciałbym być normalną matką, a nie…
                Usłyszeliśmy dzwonek do drzwi. Mama się delikatnie uśmiechnęła i zeszła na dół. Ja zaś ruszyłem ramionami i też wyszedłem z pokoju. Ciekawy jestem kto przyjechał po moich rodziców. Mariah, a może Mick.
                -…przepraszam za spóźnienie, ale nie miałam się jak z państwem skontaktować, a ja dzisiaj po prostu zaspałam. – usłyszałem głos jakiejś dziewczyny.
                - Nic się nie stało. – powiedział mój tata. – Myślę, że mój syn będzie szczęśliwy, że go wybawiłaś.
                - Och doprawdy? – usłyszałem zdziwienie w jej głosie.
                Wyjrzałem zza balustrady i zobaczyłem dziewczynę, przy której moje serce zaczęło bić szybciej. Ona tak bardzo mi przypominała kogoś, kogoś kogo dawno temu straciłem. Zbiegłem po schodach i złapałem moją skórzaną kurtkę. Mijając dziewczynę przy drzwiach, zauważyłem też podobny kolor oczu do Victorii, mojej przyjaciółki, która zaginęła dziesięć lat temu.
                Wskoczyłem na motor i odjechałem. Muszę jakoś odreagować ten dzień.

Jeżeli przeczytacie będę wdzięczna za opinię, ponieważ chcę wiedzieć, czy mam dalej publikować to opowiadanie.
Kinga

sobota, 10 listopada 2012

Prolog


                Wszędzie było ciemno i cicho. Czułam tylko ciepłą rękę mojej mamy, wiedziałam, że przy niej mi się nic nie stanie. Tuż obok nas stał tata z noktowizorem. Przyglądał się wielkiej fabryce, gdzie podobno znajduje się kryjówka doktora Hoog’a, wielkiego geniusza zła. Podobno to jeden z najlepszych matematyków oraz hakerów komputerowych jaki świat widział. Czasem mam ochotę go podziwiać za to, co zrobił, ale niestety swój talent wykorzystywał do złych rzeczy. Na szczęście mam tatę, który też jest wspaniałym informatykiem, najlepszym w agencji.
                Poczułam delikatne szarpnięcie ze strony mojej mamy. Popatrzyłam w jej stronę i w świetle księżyca zobaczyłam uśmiechniętą twarz. Była taka piękna, delikatna cera i wielkie piwne oczy. Długie czarne włosy opadały na jej czarny kostium agentki.
                - Skarbie – zgarnęła kosmyki z mojego czoła. – Razem z tatą musimy tam wejść i załatwić Hoog’a, a później zabierzemy cię na wielką karuzelę w Wesołym Miasteczku.
                - Myślisz, że tutaj są lepsze karuzele niż w Ameryce? – nachyliłam się nad mamą.
                - Oczywiście.
                Pocałowała mnie w czoło i pobiegła na północ. Podniosłam wzrok i spojrzałam na mojego tatę. Uśmiechał się do mnie jak zawsze, kiedy jesteśmy sami w jego pracowni komputerowej. Kucnął naprzeciwko mnie i wziął moje rączki w swoje dłonie. Był on inny od mojej mamy. Miał kręcone, jasne włosy i szare oczy, w których się zakochałam dawno temu.
                - Piękna, nie ważne, co tam się stanie pamiętaj, że kocham cię.
                - Ja ciebie też tatusiu!
                - Tylko ty byłaś świadkiem tworzenia programu „181296”, więc nie licząc mnie ty potrafisz go uruchomić. – Sięgnął coś do swojej kieszonki i wyciągnął z niej srebrny łańcuszek, który przypominał kształtem krzyż. – Noś go zawsze przy sercu i gdy będziesz w potrzebie pomyśl o mnie. Teraz zostań tutaj i się nie wychylaj. Pamiętaj gdybyśmy nie wrócili za półgodziny uciekaj…
                Pocałował mnie w policzek i pobiegł za mamą. Odwróciłam się za siebie i spojrzałam na fabrykę. To jest moja pierwsza misja, Lyon, Francja. Moi rodzice nie mieli, co ze mną zrobić i mnie tutaj zabrali. Mama i tata są agentami tajnej organizacji, która zajmuje się szukaniem największych złodziei i oszustów na świecie. Najczęściej zatrudnia się tam rodziny, dlatego ja sama nie uczęszczam do publicznej szkoły tylko uczę się razem z moimi przyjaciółmi w agencji. Każdy z nas już przechodzi trening, żebyśmy mogli być w przyszłości tak samo dobrymi agentami jak nasi rodzice. Ja sama nie lubię treningów fizycznych, chyba nigdy nie osiągnę tego, co reszta. Ja sama potrafię tylko grzebać w komputerach i maszynach tak jak mój tata, ale on potrafi się też bić.
                Oparłam się o betonowy murek tak żeby mnie nie było widać i spojrzałam na księżyc, który w połowie był zasłonięty przez drzewa. Przypomniały mi się wieczory spędzone z tatą w naszym domku w Ameryce, z dala od miasta. Zawsze tam wyjeżdżaliśmy, kiedy rodzice mieli wolne. Mama w kuchni robiła nam pyszne desery, a ja razem z tatą patrzyłam na gwiazdy. Mieliśmy nawet naszą ulubioną gwiazdę, Alioth – najjaśniejsza w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy.
                Usłyszałam strzelaninę. Podniosłam się i spojrzałam na fabrykę. Widziałam tylko migające światełko oznaczające alarm. Poczułam ból w sercu tak jakby kogoś w nim  zabrakło. Poczułam wibracje w kieszeni. Powoli włożyłam do niej rękę i wyciągnęłam z niej telefon mojej mamy.
„ Kochanie pamiętaj, że Cię kochaliśmy i czuwamy nad Tobą… Uciekaj i bądź szczęśliwa! Tata i Mama”. Bałam się, że ten SMS jest pożegnaniem z moimi rodzicami. Pragnęłam się dowiedzieć, o co chodzi. Podbiegłam do spadu, ale nie odważyłam się zejść. Zobaczyłam jak z fabryki wychodzą ludzie i w pośpiechu wsiadają do samochodów. Poczekałam aż oni odjadą i zeszłam. Było strasznie ciemno i cicho, ale tym razem nie było przy mnie mamy.
                Coś mi tutaj nie pasowało. Rozejrzałam się po okolicy. Moje oczy nic nie dostrzegały, ale uszy odbierały pikanie. Nie raz słyszałam pikanie z taką częstotliwością. To była bomba! Zaczęłam szybko biec w kierunku skąd przyszłam, ale nie uciekłam daleko. Wybuch spowodował, że poleciałam w powietrzu i upadłam na ziemię, skąd nastąpiła ciemność.

***
                - Aleksy dobrze wiesz, że cię kocham… - usłyszałam głos jakieś kobiety w nieznanym mi języku.
                Siedziałam na jakimś kamieniu, nie pamiętając kim jestem i co się stało. Miałam na sobie podarte i nadpalone ubrania, a ja sama byłam brudna. Kiedy usłyszałam, że kroki się zbliżałam zeskoczyłam z kamyka i podbiegłam w tamtą stronę. Ujrzałam dwójkę młodych ludzi, trzymających się za rękę. Kiedy mnie zobaczyli wystraszyli się, ale nie uciekli. Kobieta pierwsza do mnie podeszła.
                - Dziecko co ci się stało? – znowu zaczęła mówić w obcym języku.
                - Ja pani nie rozumiem…
                - Mój Boże drogi! – mężczyzna zaczął mówić po angielsku. – Agato, ona krwawi! Musimy ją stąd jak najszybciej zabrać.
                I tak się zaczęła moja historia.