niedziela, 25 listopada 2012

Rozdział II


                Chłopak dziwnie zareagował jak przyszłam. Mam nadzieję, że to nie moja wina. Jego rodzice zaprosili mnie do jadalni, gdzie mieliśmy porozmawiać o naszej współpracy. Przyleciałam do USA dwa dni temu i od razu zabrałam się za szukanie pracy, okazało się, że rodzina dwie przecznice dalej poszukuje opiekunki dla dzieci. Nie spodziewałam się, że mnie przyjmą do pracy, ale tak się stało.
                - Rose, Ethan zejdzie proszę na dół i zabierzcie Lillith! – zaczął krzyczeć mężczyzna.
                - Więc pochodzisz z Polski? – zapytała się mnie drobna szatynka o zielonych oczach.
                - Można tak powiedzieć – uśmiechnęłam się. – Tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia skąd jestem. W wieku ośmiu lat zostałam przygarnięta przez rodzinę z Polski, ale mieszkaliśmy parę lat w Anglii, żebym miała czas nauczyć się języka polskiego, a później wróciłam razem z nimi do Polski…
                - Skomplikowane… - powiedziała z uśmiechem. – Teraz na stałe będziecie mieszkać w USA?
                - Mam nadzieję…
                Do jadalni wpadła dziewczynka, która wyglądała na jakieś osiem lat. Miała urodę jakiejś kombinatorki. Czarne oczy, które przyglądały mi się oraz długie, proste również czarne włosy. Kiedy skończyła mi się przyglądać usiadła na krześle, sięgając po owoc z koszyka. Zaraz po niej do pomieszczenia wszedł chłopak z dzieckiem na rękach. Był podobny do dziewczyny, ale nie miał urody kombinatora, a raczej uroczego chłopczyka. Spojrzałam w jego oczy, które wydawały się być bardzo smutne. Mam nadzieję, że uda mi się to zmienić. Przeniosłam wzrok na najmniejszą z rodziny. Była taka śliczna i oczywiście również miała czarne oczy, wszystkie dzieci je mają najwidoczniej po ojcu.
                - Jesse poznaj nasze pociechy – odezwał się  mężczyzna. – Najmłodsza to Lillith, nie ma z nią żadnych problemów. Wystarczy, że ją nakarmisz, przewiniesz i dasz jej ulubionego misia – pocałował dziewczynkę w główkę. – To jest Rose – stanął za kombinatorką. – Z nią jest już więcej problemu…
                - Tato! – dziewczyna przewróciła oczami.
                - Mówię tylko, że należy trzy razy w tygodniu zawieźć cię na trening, ale chyba damy szansę James’owi się wykazać… - spojrzał na żonę, która pokiwała głową. – No, a to jest Ethan.
                Chłopak się do mnie uśmiechnął. Zastanawiało mnie, co go musi tak smucić.
                - No i ostatni członek naszej rodziny to James – odezwała się kobieta. – Miałaś okazję go zobaczyć w akcji – uśmiechnęła. – Na szczęście nim nie musisz się opiekować, ale postaraj się, żeby dotrzymywał swoich obowiązków. Na całe szczęście wyratowałaś nas, ponieważ to on miał się już przez weekend zająć dziećmi.
                - Mam rozumieć, że lepiej jego z nimi nie zostawiać? – uśmiechnęłam się.
                - Nie chodzi o to. On sam jakoś nie przepada zostawać sam na sam z rodzeństwem. Rozumiesz, dla niego liczą się jak na razie koledzy… Z czasem wyrośnie. – kobieta spojrzała na zegarek. – My musimy już jechać, jeżeli miałabyś jakieś problemy dzwoń, ale myślę, że nic takiego nie będzie. Bawcie się dobrze, wrócimy w poniedziałek.
                Rodzice pożegnali się z dziećmi i wyszli z mieszkania. Nim zdążyłam zadać pytanie dzieciakom, one się zmyły. Tylko na blacie została karteczka z dziecięcym pismem: „ Na obiad chcę frytki! Rose.”. No tak, widzę, że dziewczyna ma wymagania. Rozejrzałam się po kuchni, była ona tak pięknie urządzona. Jak w tych wszystkich filmach…
                Podeszłam do zamrażalnika i wyciągnęłam z nich paczkę frytek. Pięknie i jak ja je mam zrobić?
                - Pomóc ci w czymś? – koło mnie zjawił się Ethan.
                - Myślałam, że sobie poszedłeś…
                - Poszedłem tylko odnieść Lillith – uśmiechnął się. –Frytki robisz? Niech zgadnę, Rose sobie je zażyczyła?
                - Najwidoczniej znasz ją na wylot.
                - Jest moją bliźniaczką, więc tak, znam ją na wylot. Nie musisz robić wszystkiego, co ona chce. W ten sposób zacznie wykorzystywać cię.
                - Lepiej wolę nie podpaść waszym rodzicom. Ta praca jest dla mnie ważna.
                - Nie martw się. Rose nie jest taka zła. Nigdy nie naskarżyła rodzicom, tylko jak ktoś jej podpadnie to się wkurza na cały świat – uniosłam brwi. – Potrafisz zrobić naleśniki?
                - Jasne.
                - No to zróbmy je, a nie przejmuj się moją siostrą.

***
                Wspaniale, nie ma to jak zapomnieć forsy na paliwo! Przeszedłem z 4 mile, ciągnąc za sobą motor. Wszystko mnie bolało i byłem głodny jak wilk. Odstawiłem pojazd do garażu rodziców. Trzeba korzystać, kiedy ich nie ma, bo w innym razie musiałbym lecieć do szopy. Do domu wszedłem przez drzwi z garażu. Poczułem piękny zapach naleśników i od razu ruszyłem do kuchni. Zastałem tam Ethana, który cały czas się śmiał oraz nową gosposię, której nie przeszkadzała obecność mojego brata.
                - Chciałam frytki – no i brakowało mi jeszcze Rose.
                Spojrzałem na narzekającą dziewczynę. Ciekawe czy nadejdzie dzień, w którym podziękuje za coś. Usiadłem przy stole i sięgnąłem po talerz.
                - Cześć – przywitała się dziewczyna.
                - Cześć – nie podnosząc wzroku, fuknąłem.
                - Nie znamy się, jestem Jessi.
                - James.
                Złapałem kilka naleśników i poszedłem na górę. Nie miałem ochoty na jakieś nudne towarzystwo. Na początku myślałem, że ją znam, że to może być Victoria, ale tamta była szalona, a ta dziewczyna? Typowa kujonka. Włączyłem laptopa i wszedłem na tajną stronę agencji. Oczywiście, moi kumple już dostali swoje pierwsze misje tylko nie ja. Przecież jestem lepszy od nich wszystkich.
                - Co robisz?
                Odwróciłem się i spojrzałem na Rose. Ona chyba nigdy nie zrozumie znaczenie prywatności.
                - Przeglądam internet – szybko włączyłem twittera.
                - Nie wierzę… - uniosła lewą brew do góry. – Dlaczego jesteś na stronie, na której nie masz konta? Sprawdzałeś stronę agencji… Dobrze wiesz, że gdy mamy obcego w domu to mamy zakaz wchodzenia na tę stronę.
                - Proszę cię, Rose. Jesse jest za głupia, żeby cokolwiek wyczaić. Nie martwi cię to, że siedzi ona w jadalni, gdzie za obrazami jest pochowana broń oraz monitory? Jestem u siebie w pokoju i nie masz się, o co martwić. Ona zapewne nie zna się kompletnie na komputerach.
                - Masz rację, tylko Dylan jest znawcą komputerów…
                - Cholera! – spojrzałem na nią z przerażeniem. – Obiecałem Dylanowi, że przyjadę do agencji, żeby mu pomóc przenieść sprzęt.
                - No to masz pecha braciszku.

***
                Ostatnia rzecz na dzisiaj została wykonana, teraz mogę wrócić do domu. Z uśmiechem na twarzy wyszłam z pokoju Lillith, ale niestety tuż przy drzwiach wpadł na mnie James.
                - Sorry! – powiedział w pośpiechu. – Muszę gdzieś iść, więc zajmij się dzieciakami.
                Nim zdążyłam coś powiedzieć, ten znikł mi z pola widzenia. Miałam już wejść do garażu, żeby z chłopakiem pogadać, ale przy drzwiach czekał na mnie Ethan. Widząc mnie uśmiechnął się.
                - Jesse, możesz mi pomóc z matematyką?
                - Jasne tylko jak pogadam z twoim bratem.
                - Nie ma potrzeby, a raczej już nie zdążysz, bo…- w tej chwili się zawiesił.
                - Bo…?
                - Pojechał on już do…
                - Ethan, co się dzieje, gdzie jest twój brat?
                Ruszył ramionami i ze spuszczoną głową poszedł do salonu. No pięknie, chyba musiałam zacząć go przyciskać.

***
                Mam nadzieję, że Ethan potrafi dotrzymywać tajemnicy, bo w innym razie się źle skończy. Szybko wpisałem hasło do tajnego garażu moich rodziców. Kiedy jedna ze ścian garażu uniosła się zobaczyłem srebrne Porsche 911. Cacko! Rozejrzałem się, czy przypadkiem Jesse nie weszła do garażu. Kiedy wszystko było dobrze, wsiadłem do bryki i na GPS wpisałem adres agencji. Załączyłem silnik i jak najciszej wyjechałem z garażu. Liczyło się to, żeby nikt nie zauważył, że taka bryka wyjeżdża spod naszego domu. Sięgnąłem jeszcze po komórkę i wybrałem numer do Dylana.
                - James! – nawet nie zdążyłem się przywitać, a ten już na mnie krzyczy.- Miałeś tutaj być godzinę temu.
                - Wybacz stary zapomniałem, już do ciebie jadę.
                - Masz szczęście, że twoi rodzice są szanowanymi agentami, bo w innym razie skopałbym ci tyłek.
                - Stary, ty siedzisz tylko przy komputerach, więc wątpię żebyś dał mi radę.
                Dylan się rozłączył. Był on moim kumplem od zawsze, chociaż jest starszy ode mnie o osiem lat to łączy nas ogromna przyjaźń. W agencji jest odkąd pamiętam, podobno został porzucony w wieku dziewięciu lat w miejscu, gdzie odbywała się misja. Zauważył go Mick, ojciec Victorii. Chłopak mu bardzo zaimponował swoją wiedzą i tak przygarnął go do zespołu. Można powiedzieć, że był asystentem pana Jeffersona. Po jego śmierci to on objął rolę głównego informatyka, mając zaledwie szesnaście lat.
                Podjechałem pod kawiarenkę, która jest wejściem do bazy. Wszedłem do środka i zobaczyłem zamiatającego Waltera. Ciekawy jestem, co tym razem przeskrobał, że dyrekcja zesłała go tutaj.
                - Stary, ty serio myślisz, że nie dałbym ci rady?
                Odwróciłem się i zobaczyłem Dylana. Wysoki szatyn o małych, niebieskich oczach i jak płeć przeciwna mówi: słodkim uśmieszku. Nie wygląda jak komputerowiec, raczej jego podwładni tak wyglądają.
                Uśmiechnąłem się i wszedłem do kuchni, skąd jest wejście do agencji. Ze schowka na środki czyszczące zjechaliśmy windą 3 piętra niżej. Ośrodek był ogromny i liczył wielu pracowników. Najczęściej spotyka się tutaj kolesi w białych fartuszkach, którzy zawsze przypominają mi lekarzy, ale raczej są badaczami oraz ludzi w czarnych kombinezonach, znanych jako tajnych agentów, zdarza się czasem, że spotka się kogoś w kraciastej koszuli i czarnymi okularami, to są typowi informatycy i geniusze matematyczny – raczej dla mnie nimi są.
                - Co trzeba przenieś? – zapytałem Dylana.
                - Posłuchaj, nie wiem czy słyszałeś kiedyś o Projekcie „181296” ? – pokiwałem twierdząco głową, kiedyś obiło mi się o uszy. – Były z nim wielkie plany, był w stanie powstrzymać największych hakerów świata, ale niestety, nikt poza nim nie potrafił go uruchomić.
                - Planujecie to wyrzucić?
                - Oczywiście, że nie. Planujemy go przenieść do starej pracowni Jeffersonów. Po dziesięciu latach walki z tym programem postanowiłem zakończyć z nim, a cały czas nam zajmuje miejsce w pokoju numer 321. Chyba powinien wrócić do miejsca, gdzie został stworzony.
                Poklepał mnie po ramieniu i minął mnie. Nie wiem, czy się cieszyć, czy nie, ale nareszcie zobaczę słynne biuro Jeffersonów. Nigdy tam nie byłem, ale tutaj, wśród młodzieży jest to największe marzenie, lecz po śmierci jednych z najlepszych agentów zamknięto pracownię i zabroniono tam wchodzić.
                - James czekasz na jakieś zaproszenie?! – usłyszałem Dylana.
                Uśmiechnąłem się pod nosem i pobiegłem do pokoju numer 321.

6 komentarzy:

  1. Hej :) Nominowałam tego bloga do Liebster Award ;) Pytania znajdziesz u mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Heej! Świetny rozdział. Ciekawe co będzie dalej z tą opiekunką :3
    Ten blog ma u mnie nominację. Zajrzyj na http://youaresostupidbutiloveyou.blogspot.com/
    Łejtam na nexta :3

    OdpowiedzUsuń
  3. zapraszam na czwarty rozdział na live-truth-love.blogspot.com, bardzo zachęcam do komentowania :) - Effy

    OdpowiedzUsuń
  4. Niesamowity blog czekam na nexta :) KIM

    OdpowiedzUsuń